Dźwiękoszczelna piosenka
Rozpłynęła się w trawie. Włosy wtopiły się między żółte mlecze. Odrzuciła na bok ręce i wszystkie niepotrzebne nonsensy. Wpływało na nią niebo. Błękitne, rozmywało ją z ciałem w kwiatach. Już kiedyś słyszała tą piosenkę.
Jej delikatne nuty były zapisywane przez wiatr na pięciolinii niewinnych traw i grubych konarów drzew. Śpiewały ją na głos ptaki. Donośnie, ponad pękami stokrotek i pąkami lipy. Bzyczały o niej pszczoły wśród dalekich uli, gwizdał wicher na rynnach.
Kluczem do niej był klucz wiolinowy. Zatarty w spiralnej muszli ślimaka. Nosił go na szyi chitynowy żuk. Do klucza tego nie było kłódki, nie było żadnego zamka. Nawet pałacu nie było. Ten klucz otwierał to, co nie wymagało zamknięcia.
Otwierał w naszej głowie drzwi. W drzwiach tych skrzypiały zawiasy. Rytmicznie. W pustym pokoju nie było nikogo. Oprócz skrzynki mandarynek i elfów, które mandarynkami tymi karmiły marzenia. Taki to klucz niosła ze sobą piosenka.
Jej dźwięk dodawał elfom siły. Owocom koloru i smaku. Trawie szczawiowej barwy. Rozpłynęła się w trawie. Włosy wtopiły się między żółte mlecze. Odrzuciła na bok ręce i wszystkie niepotrzebne nonsensy. Wpływało na nią niebo. Błękitne, rozmywało ją z ciałem w kwiatach. Już kiedyś słyszała tą piosenkę. Dźwiękoszczelną piosenkę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz