30 listopada 2007

Chwilowo bez tytułu

Ulica Asnyka tętniła życiem. Trochę niżej, po drodze przemykały samochody, a na chodniku, wzdłuż sklepów, mijali się ludzie.

Popołudnie nie zachwycało słonecznym ciepłem, na niebie kłębiły się ciężkie chmury. Za chwilę albo z dwie zacznie padać.

Z kwiaciarni na rogu wyszedł młody chłopak. W dłoni trzymał bukiet czerwonych róż.

- Po co te róże?

- Idziesz do cioci na imieniny.

- Ależ ty tandetna jesteś, o matko.

Park Waryńskiego. Ławka. Jesienne popołudnie. Ja.

- Dlaczego? – zapytałam poprawiając czarną czapkę.

- Czerwone róże. I to jeszcze bukiet. To już było miliony razy. A z tą ciocią żartowałaś, prawda?

- A co chciałbyś nieść? Słonia?

Z drzew staczały się na dół żółte liście. Nie było zimno, ale wiatr trochę ciął po twarzy.

- Coś mniej pretensjonalnego. – oświadczył.

- Ach tak? Słucham propozycji.

Umilkłam na chwilę. Przede mną przeszła wolno kobieta, popychając wózek z dzieckiem. O dziwo nie wrzeszczało. Udawałam, ze piszę.

- No na przykład, chociażby tanie wino w plecaku, albo pistolet.

Tym to mnie powalił. Stworzyłam potwora?!

- To jest porządne opowiadanie. Wino w plecaku, zgoda możesz mieć. Ale nikt o nim wiedzieć nie będzie. Pistolet za żadne skarby świata. Czy ty chcesz, żeby ludzie bali się Asnykiem chodzić? Sama tym się bała. Psychopata z bronią. To nie Tokio to Bolesławiec. Scyzoryk do konserw, ewentualnie.

- Niech ci będzie. – odparł z wyrzutem.

Na placu zabaw, jak sama nazwa wskazuje, bawiły się dzieci. Nie zwracały na mnie uwagi. Tylko starszy pan przechodzący obok popatrzył dziwnie. A co mi tam. Skoro rozmawiam sama ze sobą po niemiecku, myjąc naczynia, to dlaczego maiłabym nie rozmawiając z bohaterem własnego opowiadania. Dal niepoznaki założyłam na uszy zestaw słuchawkowy i udawałam, że rozmawiam przez telefon.

- No to zaczniemy inaczej.

Przed światłami stał młody chłopak. Czerwone. Czekał, żeby przejść. W jego niebieskich oczach błyskało zniecierpliwienie.

- Dlaczego niebieskich? – zapytał.

- No masz ci los. A jakich?

- Nie no może być. Ale…

- Posłuchaj, jeszcze jedno ale i przerobię cię na starszego pana z laską. Albo na bizneswomen. Może wtedy nie będziesz taki upierdliwy. Albo jeszcze lepiej będziesz niemowlakiem w wózku.

- Dobra. Niech będą niebieskie. Tylko nie przesadź…

Światło w końcu zmieniło się na zielone. Szybko przemknął przez pasy rozchlapując glanami wodę w kałuży. Wczoraj padało.

- Glanami! To mi się podoba.

- Milczeć!

Minął już sklep z odzieżą dla pań i delikatesy. Zaczęło padać. Na głowę założył kaptur.

- Zapomniałaś dodać, że kurtka jest czarna, a ja mam długie włosy.

- Nie dodałam też, że masz na imię Bożydar. Zostało w domyśle.

- Nie zrobisz mi tego. Prawda?

- Jak będziesz się dalej wcinał, to zrobię. Straciłam wątek.

- Szedłem koło delikatesów i zaczęło padać.

Rozpuszczona długie włosy schował pod kurtką. Nad Bolesławcem zawisły czarne chmury. Słońca nie było widać.

- Nie podoba mi się. – znowu przerwał mi myśl.

- Co ci się nie podoba? – zapytałam.

- Ogólnie konwencja.

Dopiekł mi do żywego.

- Tak? To jak byś to zrobił?

- Wieczór. Ciemna postać przemyka ulicą Staroszkolną i znika między blokami, pozostawiając tylko poruszającą się wodę w kałużach.

- Dobra. Zobaczę, co da się zrobić.

UlicaStaroszkolna była pusta. Późnym, zimowym wieczorem mało kto wychodził z domu. Światła w szybach zmieniały swój odcień zgodnie ze zmianą kanałów w telewizji.

Niewzruszone latarnie swoim sztucznym światłem obrzucały ulicę. Ostatni samochód przejechał dobre kilka minut temu. Wiatr, zimny i wilgotny, poruszał gałęziami drzew. Między nimi znajdowała się piaskownica. Podmuch wyrywał z niej drobinki piasku i rzucał o ścieżkę. Siedzący na niej kruk zerwał się, złośliwie skrzecząc. Usiadł na oparciu ławki.

- Jak chcesz to potrafisz.

- Zamknij się, no!

Nie wiatru się przestraszył. Ścieżką, rozchlapując kałuże, szła postać w ciemnym płaszczu. Powiew unosił jej długie ciemne włosy.

- I co teraz? – zapytałam.

Poprawiłam chustę pod szyja i wyprostowałam nogi. Popołudnie było całkiem przyjemne. Uwielbiałam park jesienią.

- Nie rozumiem pytania. – odparł.

- Co teraz chcesz robić, jak tak przemykasz.

- Napisz coś, żeby było wiadomo, że ja to ja. No wiesz, bo teraz to wychodzi na to, ze równie dobrze w tym płaszczu z włosami to mogłaby dziewczyna iść.

Jedna z latarni, mdłym światłem oplotła twarz postaci. Miała wyraźne męskie rysy i duże oczy. W kolorze deszczu.

- I co?

- I nic. Dalej.

- Co dalej? Wymyśliłeś, to myśl dalej. Bo jak mi nic do głowy nie wpadnie to będę cię musiała, no wiesz, unicestwić. Wpakować pod samochód, czy coś.

- Spokojnie. – wystraszył się – Może powinienem kogoś spotkać?

- O.K.

Kierował się w stronę ulicy Tysiąclecia. Tam panował już większy ruch. Samochody przemykały jeden po drugim, przejeżdżając przez światła.

- Do niczego. Pomysł dobry, ale… - rzekłam zrezygnowana.

- Ale co?

- Nie wiem, jak to zakończyć. Ta czerń i wieczór to pasuje mi do jakiejś zbrodni, dilerów, albo sekty.

- To jest myśl! Sekta.

- Daj sobie spokój. To miała być prawdziwa historia. I realistyczna. Taka trochę sielankowa – wpatrzyłam się w liście na ścieżce.

Mimo szczerych chęci, żaden pomysł nie wpadł mi do głowy. Park Waryńskiego, moje ulubione miejsce do snucia dziwnych historii. Ale tym razem snuły się tu tylko smutne ludzkie postacie, w pośpiechu zatracające kontury.

- Skoro zaczęłam, to skończę. – stwierdziłam ostro.

- Zuch dziewczynka. – prychnął ironicznie.

- Ciebie zawsze mogę zmienić.

- Nie możesz. Jestem alterego. Pomagam ci. Tan głos, drzemiący w tobie, to ja…

- Zamknij się, ty niewydarzony wytworze mojej chorej wyobraźni! Jesteś tylko plamą na papierze. Mogę cię skreślić, kiedy tylko będę chciała!

- Uuu. A co na to Freud? Nie denerwuj się tak, bo ci zmarchy wylezą. Żartowałem. Lepiej myśl.

- Myślę. Jesteś młodym chłopakiem z długimi włosami i niebieskimi oczami. Ubrany na czarno z kostka na plecach i glanami na nogach. Gdzie możesz leść?

- Może zamieńmy kostkę na gitarę. Będę szedł do kolegi. Mamy zespół i piszemy nową piosenkę.

- Odpada. Za bardzo schematyczne i sztampowe. Wiesz, burzymy stereotypy.

- Nowa akcja Ministerstwa Edukacji Narodowej?

- Nie, trochę koloru i smaku w epice. – zamyśliłam się i westchnęłam głęboko. Z torebki wyjęłam paczkę gum do żucia i poczęstowałam się jedną. Podobno tak można dotlenić mózg. Nie wiem, czy mam co dotleniać, ale spróbować watro. – A może ty spotkasz jakąś dziewczynę? Tak przelotnie, na ulicy.

- Miało być realistycznie i …

- Będzie. No proszę. To mój ostatni pomysł. Zaraz się zrobi ciemno i będę musiała iść do domu. I o tobie zapomnę…

- Dobra. Zobaczymy jak ci to wyjdzie. Słucham.

Uśmiechnięta wyszła z budynku. Po dwóch godzinach siedzenia na kursie potrzebowała świeżego powietrza. I świadomości, że ma już dzisiaj wolne. Szła wolno ulicą Ogrodową w stronę Asnyka. W ręku niosła teczkę z opowiadaniami. Nagle zadzwonił telefon. Spuściła wzrok i nie przystając, zaczęła grzebać w kieszeni. I to był błąd.

Wpadła na kogoś. Upuściła teczkę i ledwo utrzymała równowagę. Poprawiając czapkę przyklęknęła i zaczęła zbierać rozsypane kartki. Jak na złość, telefon przestał dzwonić.

Kurde, pomyślała, wszystko w błoto. Dosłownie. Kartki były mokre i brudne. Osoba, którą staranowała uklękła przy niej i pomogła zbierać. Najpierw zobaczyła czarny rękaw kurtki, a kiedy podniosła głowę parę błękitnych oczu nad szczerym uśmiechem oplecionym burzą brązowych włosów.

- Przepraszam, nie chciałam. – odparła nieśmiało.

- Nic nie szkodzi – oparł.

- Halo, ziemia!

Zaraz zrobisz z tego mdłe romansidło. A ja zastrzegam sobie prawo do nie występowania w mdłych romansidłach!

- Dlaczego? – zapytałam z uśmiechem.

- Bo… - odparł i zamilknął na chwilę. – może omówimy to w domu przy herbacie?- spytał.

- Jasne. Mam Yerba Mate.

Schowałam do torebki zeszyt i długopis. Szczerze mówiąc to była już najwyższa pora, żeby park opuścić. Zaczynało się ściemniać.

Cieszyłam się nie wiadomo z czego, mijając kolejne bloki przy ulicy Bielskiej. Poszłam na skróty przez podwórka.

- Kaśka? – usłyszałam.

- Co znowu. – męczyły mnie już te pytania papierowego przyjaciela.

- Już nic. Bo tak sobie pomyślałem, ze ty naprawdę szurnięta jesteś.

Pochlebił mi tym. A może to ja sama sobie tak pochlebiłam?

- Jak każdy.- odpowiedziałam.

- Wiesz, może wróćmy jednak do konwencji ze Straroszkolną i spotkaniem?

Nie uśmiechało mi się to za bardzo. Teraz mam mniejsze pole do popisu. No bo mdłe romansidło ma większą poczytalność. I można coś naściemniać.

- Ale oczy zmienię ci na zielone.

- Czemu? – spytał zdziwiony.

- Z sentymentu. Łatwiej mi będzie wrzucić cię pod samochód..

- Co?

- Żartowałam. A teraz cicho – zadzwoniłam domofonem, a ciche bzyczenie odblokowało drzwi – nie chcę, żeby sąsiedzi usłyszeli.

- Jak sobie życzysz.

Idąc po schodach zmartwiłam się szczerze. Całe popołudnie straciłam wymyślając historie bez pokrycia. A tekstu jak nie było tak nie ma. No cóż. Mickiewicz też pewnie miewał gorsze dni…






Brak komentarzy: