28 stycznia 2009

Na papierowych skrzydłach latałam
Z motylem na wyścigi
Podawałam dłoń
Bo pomoc jest potrzebna
Otworzyłam ramiona
Choć nie tylko dobro przybiegło
Uśmiechu promienie w dzień pochmurny
I w wiosennym płaszczu na wietrze

22 stycznia 2009

Butoh

Przypięta do fal
za dłonie nadgarstki stopy
zaczepiona o samo dno wody
palcami szukam ciepłych żył morza

to z wewnątrz wypływa do środka
wypływa pomału każdą próbą oddechu
i teraz już naprawdę nie wiem kto był pierwszy

woda zagłusza złożony organizm myślenia
wsiąka w oczy które już nie chcą płakać
zapala i gasi wspomnienia

zatoczyło koło
i dalej jeszcze więcej mniejszych
promieniście tam gdzie wpadły ciężkie kamienie
rosną rosną dookoła siebie
a ja już naprawdę nie wiem jak to bardzo dawno temu było

20 stycznia 2009

http://www.stowarzyszeniesla.pl/Inne.html - Wyłowione siecią

Do starych poetek

Poetki, poetki, piszecie swoje wiersze w sto sekund, bo tyle trwa napisanie pięćdziesięciu słów. Potem pracujecie nad tekstem, niektóre z was w domu, inne w ogrodzie (kto z was pracuje w piwnicy?) przez trzy miesiące, może przez dziewięć. Z mozołem usuwacie kilka liter na tydzień. Toż to pogrzeb za pogrzebem. A to cudne brzuchate B, a to rozdziawione naiwnie C, a to uśmiechnięte U. Szkoda ich. Każde jest piękne samo w sobie. Całe słowa są wycinane przez okrutne pracownice nad tekstem. Trzeba rozstać się z płodem natchnienia, z niewiniątkiem niepokalanym przez publiczny osąd, z rdzeniem nie pieszczonym nigdy cudzym zmysłem, z końcówką nie dotykaną nigdy przez łapczywe łapska konkursowych koneserów. Jakież to męki twórcze, jakaż harówka! Lecz oto wreszcie rodzi się arcydziełko, perełka, cekin na sukni Poezji. Brawo, byliście arcydzielne, ludzkość wam tego nie zapomni, ludność okaże się niewdzięczna. Zostaje trzydzieści słów.

Nadchodzi więc konkurs i pojawia się wiersz, gotowy finalny, z wylanej foremki i z dorobionymi uszami. Dajmy na to taki:

Konkurs poetycki „Kupa Nęci Zgniłosza”

pięćset dziewięćset

zza gór zza rzek

ze stawów z trzewi

g. dzie serce przenieś one

g. dzie moja dusza

g. dzie moje ciało

g. dzie moja bardzo wielka wanna

po raz pierwszy

po raz drugi

Z. prze (na) dane

ej wy

grałem choć prze

Li czy Łem

high Q

loł Lee Mary K.

pięćset dziewięćset

zaprze moc

za nie moc

R. O’Strzyga

(Koniec wiersza, koniec spontanicznej remisji w poezję. Teraz nawrót prozy.)

Każdy chciałby wygrać. Startuje pięćset, może dziewięćset. Wygrywa jeden, czasem żaden, gdy kupa nie zanęci Zgniłosza, bo się gremiu żurnemu nic jednomyślnie nie spodobało. Jedna dostaje dyplom, dyplomatkę, włosienicę, golonkę, zwrot kosztów podróży, pochwałę, zachętę, do zobaczenia na następnej e-dycji, proszę pozdrowić od gremium żurnego piękne miasteczko rodzinne.

Reszta płacze i wysyła przez następne pięć lat na wszystkie konkursy. Może się nie opatrzy, może zapomną, może dojrzeją wreszcie, by dojrzeć wielką poezję, prawdziwą sztukę opracowaną w domu, w ogrodzie, w piwnicy? Jeśli nie, to ich strata. Co z nich za poeci, niech się lepiej czytać nauczą, żure niekumate.

A wiersz żyje, trwa, błyszczy, onanizuje się, może nawet utomikuje się, gdy obrośnie w trzydzieści srebrników. Tomik powstanie po roku, po dwóch, po pęknięciu w kroku, po inwazji much, po wydaniu rautu, po kolizji z władzą, po zadaniu gwałtu, wreszcie go wydadzą. Zdjęcie na okładce, dedykacja matce, rozdanie znajomym, później wzrok łakomy.

A co na to prozaicy? Pracuję nad tekstami w wymienionych miejscach i jeszcze na strychu, i jeszcze w autobusie, i jeszcze w czarnych workach zasuwanych na zamek, gdy zabraknie czasu, bo słów do usunięcia jest przecież więcej. Z pięćdziesięciu tysięcy zostanie trzydzieści, a jak dobrze pójdzie, to trzysta tysięcy, bo słowa tłoczą się same, wylatują spod ogona, pchają się pod pióra, nie chcą pryskać na boki, nie umykają, tłoczą się, tłoczą, tłoczą, słyszycie?

Poeci, jakże wam zazdrościmy, my prozaicy, z których słowa wysypują się jak trociny z rozprutej lalki. Wydanie tomiku cienkiego niczym plastikowa deseczka do krojenia cebuli na biwaku o ileż jest tańsze niż wydanie prozy tucznej, ciężkiej, tłustej jak locha, bo świat połknęła nie raczywszy przetrawić, nie raczywszy w bobkach wyrzucić tego, co nie zasługuje na liść laurowy. No i kto nam przeczyta trzydzieści tysięcy słów, a może trzysta? Kto, pytam, tak się poświęci, gdy może przeczytać słów trzydzieści, bez przecinków i kropek, kończąc wytwornie wytrawnym westchnieniem i słodką łzą w oku? Ach, poetą, poetką zostać, trzy słowa pisać w roku, a pozostały czas poświęcać na prozę życia, na różne dojne zajęcia, spotkania kończone na szczycie, przebieżki niespieszne, radosne, z dala od piór i klawiszy, ryty rzeźbione w prywatnej historii, w hałasie i ciszy, z dala od życia lub tam, gdzie właśnie rodzi się życie. No, ale do tego potrzeba talentu, opanowania sztuki powściągu i milczenia.

7 stycznia 2009

***

Na stole w wazonie ustawiłam równo kwiat który przyniosłeś
cięty a tak zielony i żywy
taka soczystość w płatkach i kolcach
choć już przez 21 dni przestaje być czerwony

Bardzo zimne dłonie nieruchome i gasnące
zasnąłeś powoli bardzo długo śpisz
ale ja wiem – to tylko sen
tak przejdziemy przez noc kochanie
i rankiem się obudzisz – przy mnie

zamknęłam wszystkie okna
na szczeble zatrzaski i klamry
przez drzwi nawet oddech nie przejdzie pod progiem
poczekam aż się obudzisz

w domu pachnie już ciężkim kadzidłem
anyżem i wiśniami trochę miętą albo olejkiem paczuli
pachnie dzikim bzem i czym jeszcze nie wiem
ten zapach przepływa sam po podłodze
powoli – nie budzi

kładę się przy tobie – tak po prawdzie to nawet nie wstaję
głaszczę twoje włosy i próbuję napoić się wodą
ale ty już nie możesz odczuwać pragnienia

przez kilka następnych dni kwiat bardzo poszarzał
już nie błyszczą się jego płatki
ale on dalej przecież z tobą obok mnie
tak lekko oddycha że nawet tego nie czuję

Przedzierasz się przez palce
w taki duszno milczącym sposób patrzysz
tylko na mnie cały czas na mnie
twoje oczy tak cudownie szklane paciorki
z malutką iskierką na dnie – tak malutką, że tylko ja widzę
proszę powiedz o czym śnisz tak długo...

bardzo delikatnie dotykam twojej skóry na policzkach
masz przeraźliwie gładkie dłonie
ważne że jesteś cieszę się z tego
każdej zimnej nocy każdego wieczora

płatki powoli opadają
jeden o drugim marszczą się i sinieją
kwiat pochyla się kurczy – znika
już nie jest kwiatem już nie oddycha

na stole w wazonie ustawiłam równo kwiat który przyniosłeś
cięty od góry przedramion głęboko
wraca soczystość w płatkach i kolcach
być może taką będziesz potrafił mnie kochać

nie obudziłeś się kochanie
dobrze bo ja zasnęłam