30 listopada 2007

Rotthe Clara

Ubiegłoroczna jesień była bardzo pogodna.

Blask promieni złocił czerwone liście tak mocno, że krzyczały szkarłatem krwi. Zieleni tez było wiele. Trawa przyjmując z rozkoszą kolejne płatki drzew, nie straciła nic ze swej soczystości. Żółć przechodziła w lekki oranż, aby potem zachwycać słodkością pomarańczy. Wszędzie brzmiał wrzesień.

Zeszła jesień była pełna słońca, pamiętam szalik zaplątany wokół szyi, niedbale z premedytacją osunięty na plecy. Kurtka… nie było kurtki. Tylko wełniany, brunatny sweter po kolana. Zresztą nie było tak zimno. Nawet dłonie nie potrzebowały rękawiczek. Grzały się na twoich. Październik parzył upałem okryty golfem kark. Tyle blasku, chciało się krzyknąć, tyle słońca. Nawet dnia z deszczem, ani jednej kropli wody, spływającej po srebrnych nitkach na moje włosy. O śniegu nie wspominając. Nawet okruszyny płatka, ułamka lodowego witraża odłupanego z kryształowej chmury. Parasol pokrywał się pokładami solnymi pajęczyn na dnie szafy. Nie potrzebowałam go, dopóki twoje słowa nie wywoływały w sercu lawiny. A długo nie wywoływały. Przez szmat czasu każdą chwilę zamkniętoby w albumie, jak zdjęcia z jesiennym pejzażem w tle.

Tamtej jesieni moja delikatna skóra pokryła się bursztynową warstwą melaniny. Nie sztucznie wywołaną przez elektryczność, ale prawdziwymi pocałunkami słonecznej poświaty. Tak gorąca była tamta jesień.

Kiedy trzymałam kubek Rotthe Clary, siedząc pod kocem w ciemnym pokoju, którego kąty rozjaśniały blaski świec, nie miałam deszczu na myśli. Nawet mżawka nie przetoczyła się przez skłębione u sufitu dymy kadzideł indyjskich. Choćby kropla. Miarowo wlewałam w siebie spokój, w międzyczasie łykając słodkie powietrze, a rubinowa ciecz za szklanego naczynia przesypywała się z kubka we mnie jak piasek w klepsydrze. Moje serce płynęło po niej daleko, wprost pod twoje okna, gdzie leżałeś już w łóżku, czekając na mnie. Tyle słońca było w tym lekkim listopadowym naparze.

Teraz pada. Bardzo mocno pada. Zimny deszcz co chwilę moczy moje blade policzki, utyka we włosach i złośliwie szepcze. Czasem pojedyncze promyki suszą brunatny sweter, ale tylko po to by następny deszcz mógł przyprawić mu więcej wiader z wodą niż poprzedni. Marznę w dłonie, których nie jest już w stanie ogrzać nawet kubek Rotthe Clary. Jej barwa powoli płowieje, choć za każdym razem sypię coraz więcej cukru.

Tegoroczna jesień będzie bardzo szara. Parasol nie może wyschnąć w przedpokoju na kafelkach, wzmaga protest bladnięciem płótna. Ten listopad bardzo będzie się różnił od poprzedniego. W mojej głowie widzę już brudnoszare liście gnijące pod stopami marmurowych grobów, które szereg po szeregu trwają niewzruszone z zimna, choć powinny chować się za drzewa przed smutno zawodzącym wiatrem. A one się nie boją. Są pewne, że napisów wykutych w ich twarzach nie zmyje byle woda, nie zdmuchnie ich tak szybko wiatr.

Na lewo od bramy obok dziury starego muru, w cieniu sędziwych dębów i wysokich chwastów stoi pomnik. Przecierając dłonią jego napis niewyraźny i zamazany, ledwo mogę odczytać:

NIECH BÓG STRZEŻE ICH WIECZNEGO SNU 1942

A tuż obok, przy wąskiej ścieżce, uśmiechałby się blado do ptaków nasz nagrobek. Zarośnięty i wytarty, ale szczęśliwy. We dwoje czas płynąłby szybciej do wieczności. A wicher szeptałby strunom traw cicho i powoli

OBUDŹMY ICH, KIEDY LISTOPAD ZNÓW ZABŁYŚNIE SŁOŃCEM, CHOĆ NA CHWILĘ

CHOĆ NA CHWILĘ

Tak mogliśmy spać dłoń przy dłoni, obok siebie. A teraz każde z nas będzie spało osobno. Przez każdy deszczowy listopad.


Brak komentarzy: